Kolejne wakacje za nami. Ileż to zdjęć, lepszych lub gorszych, wylądowało w przepastnych czeluściach twardych dysków? Często tyle, że wielu z nich nie obejrzysz przez lata. Czy w związku z tym nadeszła pora na zawieszenie aparatów na kołku? Wszak w przyrodzie rzeczywiście zaczyna się swego rodzaju zawieszenie. Co miało urosnąć – bardziej już nie urośnie. Teraz tylko czekać na pierwsze przymrozki, bo dalej już z górki – ku zimowemu uśpieniu. A właściwie dlaczego by tego wszystkiego nie sfotografować?
Koniec lata przywodzi mi czasem na myśl niedolę Syzyfa. Tak jak głaz wymykający się z jego rąk tuż przed szczytem, tak tegoroczne pędy i gałęzie znów muszą dać za wygraną i wkrótce opadłe z sił zastygną w bezruchu albo legną wyczerpane u naszych stóp, by z wiosną rozpocząć kolejną wspinaczkę. To chyba właśnie ich punkt kulminacyjny. Po nim już tylko droga ku zimowej hibernacji.
Przed nami okres wyciszenia. Zakończyło się wakacyjno-urlopowe rozpasanie. Turyści odpływają do swoich domów i codziennych spraw. Niektóre ptaki szykują się do podróży w cieplejsze strony. Uprawne pola w większości wysprzątane. Nie ma już obowiązku robienia zdjęć, które po natychmiastowym wystrzeleniu w wirtualną przestrzeń mają udowodnić wszystkim, jakież to super wypasione mieliśmy wczasy. Nie będzie już cieplej. Jabłka nie będą już słodsze. Wyrok zapadł – tego roku lato także musi odejść. Smutno? No, może trochę. Ale na krótko, bo okazuje się, że jeśli ubrać się cieplej, łatwo będzie oswoić nową rzeczywistość, ponieważ wcale nie jest ona mniej interesująca. Kiedy po niezbyt wczesnej pobudce wkroczysz na oblepione pajęczyną łąki, gdy otoczy cię spokój chłodnego poranka – zdasz sobie sprawę, że co prawda zdjęć będzie pewnie mniej niż podczas letnich wojaży, ale na pewno nie będą gorsze. Ba, może to właśnie teraz przyszedł dla ciebie czas na najbardziej soczyste zbiory.
Wśród odrostów, witek i źdźbeł nie znajdziesz już nasyconej, młodzieńczej zieleni, którą możesz obserwować z początkiem wiosny, jednak ich bardzo dojrzałe formy niosą ze sobą równie ciekawe, choć jakże odmienne kształty i faktury. Wegetacyjna sjesta to okazja do zwrócenia uwagi na fakt, że pieczołowicie skomponowany kadr nie zawsze musi skupiać się na perfekcyjnym obiekcie. W fotografii portretowej ludzie starzy nie są wcale pomijani tylko dlatego, że ich urodzie daleko już do doskonałości. Liście, które straciły wzorcowy wygląd, przywiędłe kwiaty, zasuszone łodygi czy spróchniałe pnie mają takie samo prawo znaleźć się w kadrze, jak młode i pełne świeżości „nowalijki”. By te dojrzałe wdzięki właściwie zaprezentować, jak zawsze potrzeba odpowiedniego światła. Tak się korzystnie składa, że słońce z każdym dniem coraz bardziej obniża swą trajektorię i choć dni stają się coraz krótsze, to chwile, w których możesz liczyć na dobre światło, nieco się wydłużają. Świetlista tarcza nie musi już pokonywać tak długiej drogi na naszym niebie, jak w okolicy letniego przesilenia, więc zawsze jest niżej nad horyzontem niż o tej samej godzinie w ciągu lata.
Nostalgia za chwilami beztroskiego wypoczynku na pewno nie przeszkodzi w kontaktach z nową rzeczywistością, w której zieleń sposobi się do odwrotu. Zamknięcie na ten czas aparatów w suchych i bezpiecznych komodach to najgorszy z pomysłów. Plonem wędrówek niech więc będą nie tylko kosze pełne grzybów, lecz również niecodzienne, fotograficzne trofea.
Nadciągające zmiany przybiorą wkrótce formę zdecydowanie wyrazistszą. Przed nami barwna jesień.
Fot. Cezary Dębowski.Siedmiu wspaniałych?
Nad jedną z zatok dużego, warmińskiego jeziora dotarłem jeszcze przed świtem. Nie byłem pewien, czy rzeczywiście warto było wstawać tak wcześnie i tłuc się gruntową drogą parę kilometrów, ponieważ równocześnie ze mną wędrowała na przedporannym niebie gruba, ciemna pierzyna chmur. Na miejscu też nie za ciekawie, jako że nad wodą niestety ani śladu mgły. Nie zapowiadało się na to, że szybko ujrzę słońce. Wkrótce jednak okazało się, że właśnie przybycie tutaj sporo przed wschodem miało zadecydować o udanych łowach.
Gdy czekałem na rozwój sytuacji, nie wiedzieć skąd w okolicy pojawiła się „siedmioszyja” rodzina łabędzi. Kiedy spotykałem podobne w czerwcu, młode były jeszcze niczym nieduże kaczki. Teraz, choć nadal szare, wielkością prawie nie ustępowały rodzicom. Nie, wcale nie domagały się ode mnie karmienia – same zapamiętale szukały pożywienia w płytkiej wodzie.
Po latach mojej przygody z fotografią nie rozdzieram szat, kiedy nie udaje mi się trafić na wymarzone albo przynajmniej akceptowalne warunki pogodowe. Kiedy już zadam sobie trud porannej wędrówki w plener, to samo przebywanie pośród pól, drzew i wód jest wystarczającym powodem, by nie żałować poświęcenia odrobiny snu. Dlaczego o tym mówię? Tego ranka aura nie była łaskawa. Oprócz kilku minut, kiedy niewielka szczelina na wschodzie pozwoliła na rozpalenie podniebnej, szarej masy czerwienią rozgrzanego żelaza. W tym samym momencie łabędzia rodzina uznała, że pora ruszyć na kolejne „pastwiska” i popłynęła dalej niczym kowboje odjeżdżający w prerię. A przecież gdybym był lepszym meteorologiem, pewnie by mnie tam nie było.
Nikon F100, matrycowy pomiar światła z korekcją –2 EV, obiektyw 20-35/2,8 przy ogniskowej 35 mm, przysłona sporo przymknięta – najprawdopodobniej f/8 lub f/11, czas automatycznie dobierany do przysłony – nieznany, zdjęcie z ręki, film Kodak E100VS.
Fot. Cezary Dębowski. U schyłku dzikich wakacji.
Ciepłe noce kończą się wraz z wrześniem. Już wkrótce niespecjalnie dzika zwierzyna, ciesząca się przez letni okres namiastką wolności, wróci do ciasnych, niezbyt komfortowych komnat w obejściu na skraju wsi. Wiem, gospodarskie zwierzęta nie są tak atrakcyjne fotograficznie, jak te żyjące zupełnie swobodnie, z prozaicznego powodu – są zbyt powszednie. Czy dlatego należy obchodzić je szerokim łukiem? Moim zdaniem nie. To wszak składnik otaczającego pejzażu. Tak samo jak posadzona wierzba, biegnąca obok wierzby droga, przechodzący drogą obok wierzby człowiek.
Umiejętność odcięcia się w odpowiednim momencie od przyzwyczajeń i stereotypów będzie w takim wypadku niezwykle pożądana. Wyobraź sobie bowiem, że jesteś właśnie na najdalszej wyprawie swego życia, nocujesz gdzieś „w stepie szerokim, którego okiem…” itd. Rankiem, gdy przecierasz oczy, widzisz kulę złocistego światła, a gdzieś w oddali majaczą przysadziste, rogate sylwetki stworzeń, które jak dotąd widziałeś tylko na fotografiach. Czy to na pewno one? Tak! Podkradasz się w zagłębieniu terenu. Jesteś już blisko. Żeby tylko ich nie spłoszyć…
Tak się składa, że i mieszkańcy egzotycznych dla nas krain przyzwyczajają się do widoku wielbłądów czy słoni. Wszak one również służą człowiekowi od wieków. Może dla ludzi z tamtych stron nasze pospolite bydło okazałoby się równie wdzięcznym tematem do uwiecznienia na zdjęciach. To sytuacja trochę podobna do tej, gdy ktoś z Mazur wybierze się w góry. Na przykład ja, gdy już widzę pierwsze potężne wzniesienia, myślę: „To po prostu wspaniałe… Niesamowite byłoby móc tu mieszkać… Ludzie tutaj żyją niemal jak w raju…”. Po chwili rozmowy z napotkanym tubylcem słyszę jednak: „Z Mazur…? Tam to macie ładnie… Te jeziora… A tutaj co? Tylko góry i góry…”. Spróbuj więc nie patrzeć na te parzystokopytne „bestie” jedynie w kategoriach wołowo-mlecznych.
Nikon D200, matrycowy pomiar światła z korekcją –2EV, obiektyw 80-200/2,8 przy ogniskowej 80 mm (odpowiednik 120 mm dla pełnej klatki/małego obrazka), przysłona – f/8, czas automatycznie dobierany do przysłony – 1/800 sekundy, ISO 100, zdjęcie z ręki, plik RAW.
Fot. Cezary Dębowski. Zwierciadło.
Kolejny poranek nad wodą. Czekałem na moment, kiedy słońce wbije się z impetem w mglistą okrywę snującą się nad taflą wody. Niestety, kiedy już można było cokolwiek dostrzec przez grubą powłokę, okazało się, że na ciepłe, ostre promienie nie mam co liczyć, bo dość szczelnie chroniła mnie przed nimi gruba zasłona chmur. Ech… nie trafiło mi się zbytnio – pomyślałem.
Czasem tak bywa, że wizja, którą niesiesz w sobie, wychodząc na zdjęciowy plener, jak klapki na oczach potrafi umiejętnie przysłonić wszystko to, co dane ci jest spotkać na swej drodze – równie skutecznie jak zasłona chmur skrywa poranne słońce. Na szczęście w porę otrząsnąłem się z otumaniającej imaginacji i dostrzegłem, że chyba jednak nie jest źle, że zastana sytuacja również niesie ze sobą wypełniony po brzegi kosz możliwości. Szczelny, podniebny płaszcz począł się przecierać, a świetlne łaty malowniczo odbijać w niezwykle spokojnej tafli wody. Brakowało mi jednak czegoś, co wzbogaci ten niemal monochromatyczny obraz. Sowicie porośnięty trzciną brzeg nie ułatwiał poszukiwań, zauważyłem jednak resztki starego, podupadłego pomostu, który nie sięgał co prawda do brzegu, ale był wysunięty w głąb wody na tyle, że pozwalał oczyścić kadr z zarośli. Woda była dość wysoka i w sięgające kolan gumowce nalało mi się trochę podczas ekwilibrystycznych prób dotarcia do niego ze statywem i resztą majdanu po kamieniach leżących na dnie. Było warto, bowiem na końcu kołyszącej się z lekka kładki czekała na mnie malownicza inkrustacja wodnego zwierciadła, w postaci nieco już przebrzmiałych – bo zaczynających o tej porze żółknąć i obumierać – aczkolwiek uroczych liści grążela żółtego. Pozostało mi tylko skomponować kadr, przyciemnić nieco niebo szarym filtrem połówkowym i wyzwolić migawkę.
Nikon D200, matrycowy pomiar światła z korekcją –1EV, obiektyw 20-35/2,8 przy ogniskowej 20 mm (odpowiednik 30 mm dla pełnej klatki/małego obrazka), przysłona – f/11, czas automatycznie dobierany do przysłony – 1/30 sekundy, ISO 100, filtr połówkowy szary 2x (ND 0,6), statyw, plik RAW.
Fot. Cezary Dębowski. Nad rzeką mgły.
Pod koniec lata wybrałem się na poranną wędrówkę wzdłuż biegu niezbyt szerokiej rzeki wijącej się przez tereny uprawnych pól. Droga była raz bliżej, raz dalej, ale jakoś udawało mi się śledzić kolejne zakręty i proste wodnego traktu. Trafiłem na okolicę, w której z jednej strony rozciągały się pagórki pól, a z drugiej jakieś niezbyt dostępne zabagnienia. Tego dnia o świcie razem z rzeką płynęła wisząca nad nią wstęga mgły. Nie była ona zbyt spektakularna przed wschodem słońca. Dopiero kiedy uderzyły w nią pierwsze promienie, wyraźnie się zaznaczyła i uniosła w górę. Nie wiedzieć dlaczego – bo w najbliższej okolicy nie było widać żadnego gospodarstwa – tuż nad brzegiem rzeki stała samotnie duża, drewniana stodoła, którą rozświetlona mgła w pewnym momencie zaczęła opływać aż po dach. A może ten drewniany spichlerz zaczął w niej lewitować?
W zasadzie to ujęcie stanowi dla mnie kwintesencję końca lata. Zżęte pola za stodołą pełną siana i słomy. Na pierwszym planie gąszcz badyli pokryty białym puchem i pajęczyną, przypominający trochę plantację bawełny. Pomiędzy nimi zaś rzeka mgły płynąca niczym czas – ku niechybnie nadciągającej jesieni. Założę się, że za moment maleńkie pająki zaczną frunąć w powietrzu na cieniutkich nitkach. Wszak dni są pogodne i słoneczne, więc to najwyższa pora na babie lato.
Nikon D200, matrycowy pomiar światła z korekcją –1EV, obiektyw 80-200/2,8 przy ogniskowej 200 mm (odpowiednik 300 mm dla pełnej klatki/małego obrazka), przysłona – f/16, czas automatycznie dobierany do przysłony – 1/100 sekundy, ISO 100, statyw, plik RAW.
Tekst i zdjęcia: Cezary Dębowski