Woda. Żywioł zagłady od biblijnego potopu, po ubiegłoroczne japońskie tsunami. Jednocześnie życiodajny związek trzech atomów, bez którego nie obejdzie się żaden organizm. Dla fotografa studnia bez dna, z której nie czerpać byłoby karą. Bywają takie dni, gdy – spoglądając na mapę okolicy, w której jestem – mimowolnie skupiam się głównie na niebieskich plamach oznaczających zbiorniki wodne i tam kieruję swoje kroki wraz z pierwszymi chwilami nowego dnia. Lustra powielające rozległe widoki i pojedyncze łodygi. Rozedrgane faktury srebrzące się w promieniach słońca. Grzbiety fal rozbijające się o głazy na brzegu. Wszystko to wabi i przyciąga nad tafle jezior i wstęgi rzek, niczym tęskna pieśń topielicy. Jakże mógłbym się jej oprzeć i dlaczego bym miał? Mam szczęście mieszkać tam, gdzie wody nie brakuje. Tej w kranie i tej w pejzażu. Większość z nas nie zdaje sobie sprawy, jak trudno jest żyć na terenach, w których dostęp do wody pitnej jest mocno ograniczony. Wydawałoby się, że skoro wszechocean zajmuje około siedemdziesięciu procent powierzchni Ziemi, to właściwie wszyscy jesteśmy wyspiarzami. Jedni mieszkają bliżej brzegu, inni trochę dalej, ale w ogólnym rozrachunku – woda to najmniejszy problem. Niestety, wielkość tychże „wysp” oraz fakt, że tylko niespełna trzy procent ziemskich zasobów to woda słodka, wpływa na dość niesprawiedliwy podział tego niezastąpionego dobra.
Dla fotografii woda jest bardzo malowniczym wytworem natury. Pomimo tego, że w różnych miejscach jej skład będzie niemal taki sam, obrazy utrwalone na zdjęciach nie pozwolą na powtarzalność i monotonię. Wystarczy dokładniej się jej przyjrzeć, chociażby zwracając uwagę na kolor. Owszem, kolejne kadry szklanki wody oświetlonej studyjnym, białym światłem będą bardzo podobne. Woda posiada jednak godną kameleona umiejętność zmiany swej powierzchowności, jeśli zmieni się jej otoczenie. Ot chociażby wtedy, gdy występuje w krajobrazie. To oczywiście tylko złudzenie, lecz czy właśnie ono nie wygląda najciekawiej? Gdy na swej drodze spotkasz rwący strumień czy wodospad, może mieć lico białe jak śnieg. W słoneczne południe „samopoziomująca” powierzchnia może przybrać kolor błękitu nieba. Szarością powlecze ją dżdżysty poranek. O zmierzchu malować ją będą czerwień i czerń. Paleta barw jest nieskończona, tak jak nieskończona jest liczba kolorów, które jest w stanie odbić umieszczone we właściwym miejscu zwierciadło.
Fot. Cezary Dębowski. Wielki błękit.
Tego ranka wody i mgły miałem pod dostatkiem. Wielkie jezioro, nad nim gęsty opar i cisza okraszona od czasu do czasu delikatnym pluskiem wioseł i świstem przecinających powietrze niczym bat giętkich wędzisk. Niestety, na słońce, które zaczaruje swą obecnością tę idylliczną okolicę, musiałem czekać długo, bowiem mglista pierzyna okrywająca okolicę była nadzwyczaj solidna. Gdy pojawiły się jego pierwsze promienie, świecąca tarcza była już wysoko nad horyzontem i dawno straciła swój ciepły koloryt. Choć w końcu udało się jej przegonić senne okrycie, to tym razem nie rozproszyło się ono w przestrzeni, podnosząc i rozwiewając, lecz znosiło powoli na wschód. Przyszedł w końcu moment, gdy lekko rozedrgana powierzchnia tafli przede mną rzęsiście się roziskrzyła, ale odległe tło było nadal dobrze chronione przed zbyt intensywnymi promieniami. Właściwie trudno powiedzieć, gdzie przebiega granica pomiędzy wodą a niebem, bo wszystko zlewa się w jednobarwne sukno przeplecione srebrnymi nitkami na wodnych zmarszczkach. Nie chciałem, aby ostro operujące światło zbyt mocno wypalało środek tej sceny, dlatego zastosowałem spore niedoświetlenie w stosunku do wskazań światłomierza, które przy okazji mocno nasyciło niebieskości. Łodzie z amatorami ryb stały się zaś jedynymi elementami przełamującymi tę nieskończoną, błękitną dominację. A przy okazji, czy nie wydaje się wam, że wędkarz po lewej, na bliższej lodzi, złapał właśnie kolegę z łodzi w oddali i za chwilę ściągnie „grubą rybę” ku sobie?
Nikon D200, matrycowy pomiar światła z korekcją –4 EV, obiektyw 80-200/2,8 przy ogniskowej 80 mm (odpowiednik 120 mm dla pełnej klatki/małego obrazka), przysłona – f/11, czas automatycznie dobierany do przysłony – 1/6400 sekundy, ISO 100, zdjęcie z ręki, plik RAW.
Fot. Cezary Dębowski. Drużyna wodnych narciarzy.
Pewnego razu, gdy poranne mgły zalegające nad wodą rozpierzchły się już w powietrzu, a i słońce powędrowało dość wysoko, nie miałem jeszcze ochoty na powrót do domu, więc zacząłem się rozglądać za niewielkimi motywami, do których nie będzie potrzebne rozległe tło z nieatrakcyjnym już o tej porze niebem bez chmur. Byłem nad leniwie płynącą rzeczką z łatwo dostępnym brzegiem, a nawet małym pomostem tuż obok. Właściwie to chyba bardziej już delektowałem się tym, że jestem w miłym miejscu, jest ciepło i nigdzie mi się nie spieszy, niż solidnie przykładałem się do pracy. Poszedłem więc na drewniane minimolo, by oddać się błogiej kontemplacji. Spojrzawszy na wodę w jego okolicy, dostrzegłem jednak coś, co nie pozwoliło migawce aparatu na dłuższy odpoczynek. Na malowanej odbiciem błękitu tafli wody urządzała sobie bowiem trening spora grupa nartników. Wyglądało to tak, jak gdyby ich zadaniem było utrzymać się cały czas w tym samym miejscu, pomimo nieustannego przesuwania się nurtu wraz z ich wątłymi ciałami na pająkowatych odnóżach. Woda do tyłu, sus do przodu, woda do tyłu, sus do przodu. I choć ich ruchy były niezbyt zsynchronizowane, chaos w ustawieniu na pozycjach znaczny, a głębia ostrości na maksymalnie otwartej przysłonie znikoma, udało mi się z kilkunastu wykonanych ujęć wyłuskać parę kompozycji z ich dość logicznym rozmieszczeniem w kadrze.
Nikon F100, matrycowy pomiar światła z korekcją –1 EV, obiektyw 80-200/2,8 przy ogniskowej 200 mm, przysłona – f/2,8, czas automatycznie dobierany do przysłony – nieznany, statyw, film Kodak E100VS.
fot. Cezary Dębowski. Wskrzeszenie.
To fotografia, której wykonanie nie nastręczyło zbyt wiele trudności. Oprócz tego, że trzeba było wstać dość wcześnie, przejechać parę kilometrów na drugi brzeg jeziora, wejść na chwilę do wody i nacisnąć spust migawki, ustawiwszy wcześniej ogniskową w okolicach standardu. Tylko tyle. Zazwyczaj w podobnych ujęciach staram się o przybrzeżny pierwiastek „zainstalowany” samoistnie przez naturę – jakieś trzciny, kamień, ptaka. Przybywszy więc z rana nad wodę, z początku chciałem ominąć ten niepozorny motyw w postaci wbitych przez pomysłowego wędkarza w dno dwóch „igrekowatych” gałązek mających uwolnić go od ciągłego ściskania wędziska. Po chwili dostrzegłem jednak, jak wdzięczny i sugestywny to element, zwracający uwagę na moc sił witalnych tkwiących nawet w tak bezpardonowo potraktowanych patykach mających dostęp do wody i światła, bowiem po pewnym czasie wypuściły z nich świeże pędy i listki. Kompozycja to nader prosta, bo właściwie „samonaprowadzająca”. W jednym kącie słońce, w drugim podwojone odbiciem „wskrzeszone” podpórki. Trzeba jednak było zwrócić uwagę na drobiazgi, by ujęcie było jak najbardziej doskonałe. Toń jeziora była dość spokojna, więc po wejściu do niej w gumowych butach należało poczekać kilkadziesiąt sekund na uspokojenie rozchodzących się po powierzchni wzbudzonych nogami fal. Potem zaś uchwycić chwilę, w której tarcza słońca w kadrze nie będzie przysłonięta zanadto chmurami, lub z kolei jej blask nie będzie zbyt jaskrawy.
Nikon D200, matrycowy pomiar światła bez korekcji, obiektyw 20-35/2,8 przy ogniskowej 35 mm (odpowiednik 52 mm dla pełnej klatki/małego obrazka), przysłona – f/11, czas automatycznie dobierany do przysłony – 1/45 sekundy, ISO 100, zdjęcie z ręki, plik RAW.
Fot. Cezary Dębowski. Brodząc w górskim strumieniu.
Obfitujące w wodę letnie dni zdarzyły mi się pewnego roku podczas pobytu w Beskidzie Sądeckim. Nie bacząc na kalendarzowe konwenanse oraz tęsknoty tubylców i przyjezdnych do wygrzania swych bladych ciał pod lazurowym sklepieniem ze słoneczną żarówką – lało jak z cebra, a „blaszane niebo” nie oferowało zbyt efektownego dopełnienia zdjęć krajobrazu. Kolejnego nastrajającego melancholijnie, bezsłonecznego ranka postanowiłem skorzystać jednak z miękkiego światła rozproszonego przez warstwę wiszących nisko nad ziemią chmur , wybierając się tam, gdzie niebo w kadrze nie będzie wcale potrzebne, a ostre słońce będzie tylko zawadzać, czyli w głąb lasów porastających okoliczne wzgórza. Zapobiegliwie zaopatrzywszy się przedtem w ogrodniczym supermarkecie w niedrogie, acz całkiem solidne gumowce, wyruszyłem w nieznane mi „ostępy”. Na okolicznych, śródleśnych i krętych drogach często trudno znaleźć przestrzeń do bezpiecznego zaparkowania akurat w miejscu, które dla fotografującego byłoby atrakcyjne. Dlatego gdy zobaczyłem dość wartko płynący przy drodze strumień, a nieopodal mały, piaszczysty zjazd, który czekał chyba specjalnie na mnie – zatrzymałem samochód i obuty w kalosze podążyłem przez las w górę potoku, który właśnie dzięki ostatnim deszczom przybrał na sile, okazując wyraziściej swoją obecność. Im wyżej wspinałem się rozmokłym wąwozem, tym ciekawszą kompozycję tworzyła soczysta zieleń liści, rozbijające spływającą wodę kamienie i lekko zamglone drzewa na drugim planie. Założywszy na obiektyw filtr polaryzacyjny, by częściowo zlikwidować odblaski na mokrych liściach, a przy okazji wydłużyć czas ekspozycji dla uchwycenia ruchu rwącej strugi, zacząłem szukać z zamocowanym na statywie aparatem korzystnego ujęcia. Nie muszę chyba dodawać, że najbardziej interesujący kadr znalazłem, wchodząc w środek strumienia, co umożliwił mi wodoodporny, „gumowy zoom gumowy qmam, ale zoom?” na nogach, zapewniający niebagatelną w tym wypadku swobodę wyboru niemal dowolnego punktu umieszczenia aparatu. Tym bardziej cenną, że efektu płynącej wody w artykule traktującym o jednym ze źródeł życia zlekceważyć nie sposób.
Nikon D200, matrycowy pomiar światła z korekcją –1 EV, obiektyw 20-35/2,8 przy ogniskowej 20 mm (odpowiednik 30 mm dla pełnej klatki/małego obrazka), przysłona – f/11, czas automatycznie dobierany do przysłony – 3,6 sekundy, ISO 100, filtr polaryzacyjny, statyw, plik RAW.
Fot. Cezary Dębowski. Wieczorne pomruki.
Połączenie na fotografii nieruchomych i poruszonych elementów często jest celem moich poszukiwań. Dlatego gdy zimny i wietrzny wieczór zaczął malować na wodzie lekko bielące się grzbiety fal, pognałem w miejsce, w którym mogłem liczyć na bardzo stateczne, bo ważące pewnie z tonę głazy – na brzeg jeziora. Było dość pochmurno, ale od czasu do czasu znad ciemnej powały udawało się przedrzeć promieniom słońca, lśniącym potem subtelnie na wilgotnych kamieniach. Przy takiej pogodzie zazwyczaj jesteś zupełnie sam, bo komu by się chciało chodzić tam, gdzie z otwartej przestrzeni napiera przenikliwy chłód, miast siedzieć przy kominku, pijąc ciepłą herbatę. Mimo to lubię czuć na własnej skórze i słyszeć we własnych uszach, jak kompletnie różne, ścierające się ze sobą materie wyraźnie dają znać, że wcale nie są jedynie zramolałymi statystami w historii planety zwanej Ziemią, lecz dalej ochoczo biorą udział w jej niekończących się przeobrażeniach. Brodząc w gumiakach wokół moich bohaterów, próbowałem różnych układów i proporcji pomiędzy wodą i głazami. Dobrze jest też poeksperymentować z czasem ekspozycji, bo nie zawsze maksymalne jego wydłużenie zapewni najciekawszy efekt. Kiedy już dobierzesz optymalny czas naświetlania, warto wyczekać z okiem przy wizjerze na moment, w którym fala właśnie dobija do brzegu. Bywa, że wykonuję po kilka zdjęć tego samego kadru, ponieważ różnice pomiędzy jednym a drugim ujęciem mogą być znaczne z uwagi na nieprzewidywalność zachowania wody. Cyfrowa „bezpłatność” kolejnych klatek jest tutaj nieoceniona.
Nikon D200, matrycowy pomiar światła z korekcją –1 EV, obiektyw 20-35/2,8 przy ogniskowej 26 mm (odpowiednik 39 mm dla pełnej klatki/małego obrazka), przysłona – f/16, czas automatycznie dobierany do przysłony – 1/2 sekundy, ISO 100, statyw, plik RAW.
Spotkania z wodą często mogą ujść „na sucho”, bo nie zawsze musimy mieć z nią bezpośredni kontakt. Warto jednak być przygotowanym na to, że najlepszy kadr czeka tam, gdzie zwykłe buty już nie wystarczają. Wysokie kalosze pozwolą na wejście do wody głębokiej na kilkadziesiąt centymetrów. To niby niewiele, jednak fotografię dobrą od lepszej dzielą nierzadko te dwa kroki w lewo czy w prawo. W poważniejszych zadaniach pracę ułatwią wodery czy jeszcze wyższe spodnio-buty. Latem, gdy woda ciepła, zawsze można próbować brodzić przy brzegu boso. O konieczności ostrożnego manipulowania sprzętem podczas „mokrej roboty” nie wspominam, bo każdy wie, że zepsuć nam dzień może skutecznie utopienie chociażby karty pamięci, a co dopiero mówić o obiektywie.
Wodnych tematów ci u nas dostatek. Poszukującym i ciekawym zapewnia się ich obfitość od chwili narodzin po kres żywota, a nawet dłużej. Wszak nauka mówi, że życie wyszło z wody, a mity – że na kończących ziemską podróż czeka łódź Charona płynąca na drugą stronę Styksu. Czy mogę zabrać tam aparat? Woda to jedna z substancji stanowiących minimum wymagane przez organizmy do przeżycia. A jakie jest minimum potrzebne do wykonania fotografii?
Tekst i zdjęcia: Cezary Dębowski