Jasne standardowe zoomy niezależnych producentów są chyba najczęściej rozważanymi propozycjami dla lustrzanek niepełnoklatkowych średniej i wyższej klasy. Takie obiektywy są bowiem podstawą dla większości zaawansowanych fotografujących, spośród których nie każdego stać na analogiczną optykę firmową. Ta bowiem zdecydowanie nie należy do tanich. U Canona nie jest jeszcze bardzo źle, gdyż jego „prawie eLka” 17-55 mm f/2,8 IS jest do kupienia za w miarę rozsądne pieniądze, ale już podobny obiektyw Nikona to wydatek o półtora tysiąca złotych większy. Dlatego oba niezależne zoomy przetestowałem właśnie na Nikonie.
Prawie bliźniaki
Postawione obok siebie, prezentują się bardzo podobnie: niemal identyczne rozmiary i masa, zbliżony układ i szerokość pierścieni, takie same kolory – sporo czerni plus kapnięcie złotem. Tak jakby pochodziły z pracowni tego samego designera i tej samej fabryki. No, może nie aż tak, ale przyznać trzeba, że oba zostały wyprodukowane w samej Japonii, a nie u któregoś z jej bliższych bądź dalszych sąsiadów. „Firmowa” konkurencja nie zawsze może się tym poszczycić.
Sigma, tradycyjnie, prezentuje się trochę smutniej, skromniej, ale też szczuplej. Tamron ma bardziej urozmaicone moletowanie pierścieni i większą średnicę obudowy, ładniej dopasowaną do wielkości osłony przeciwsłonecznej.
W sumie wzornictwem wygrywa Tamron, ale wygodą obsługi Sigma. Składają się na to nieco słabszy opór pierścienia ogniskowych oraz znacznie mniejszy kąt wymagany do przejechania z jednego krańca zakresu w drugi. Natomiast w ręcznym ustawianiu ostrości mamy remis przy niskim poziomie rywalizacji – to z powodu zupełnie niewyczuwalnego oporu ruchu pierścieni odległości.
W środku
W kwestii wyrafinowania optyki Tamron wygląda nieco ciekawej. Posiada 19 soczewek (o dwie więcej niż Sigma), a wśród nich trafiamy aż na trzy rodzaje „szlachetnych” szkiełek. Są tam trzy soczewki asferyczne, dwie ze szkła o niskiej dyspersji LD oraz dwie ze szkła o wysokim współczynniku załamania światła XR. Sigma rewanżuje się obecnością swych najnowszych soczewek niskodyspersyjnych FLD, zachowujących się prawie tak jak słynne canonowskie fluorytowe. Różnice w rzeczywistych kątach widzenia obiektywów są symboliczne i zgodne z oficjalnymi danymi technicznymi. Sigma widzi trochę węziej dla 17 mm (kadr uboższy zaledwie o pół metra, jeśli fotografujemy z odległości 100 m), ale tę „straszną przegraną” odbija sobie na długim krańcu zooma, gdyż Tamron tam też widzi szerszej. Jednak i ten efekt jest praktycznie niezauważalny, gdyż chodzi
o różnicę ogniskowych 0,25 mm.
Tamron ma ciekawszą konstrukcję optyczną, a jej szczegóły ujawnia pełna, oficjalna nazwa obiektywu: Tamron SP 17-50 mm f/2,8 XR Di II VC LD Aspherical [IF].
Wartości rozdzielczości obrazu uzyskanego na JPEGach z Nikona D7000, przy poszczególnych ogniskowych i otworach względnych, w środku i na brzegu kadru, wyrażone w liniach na wysokości kadru (lph).
Składnikiem układów optycznych obu zoomów są człony odpowiedzialne za redukcję rozmazań obrazu. Po wcześniejszym teście Tamrona 70-300 mm spodziewałem się bardzo dobrego wyniku pracy systemu stabilizacji VC także i tego zooma, lecz trochę się zawiodłem. Niby nie można narzekać, bo skuteczność na poziomie 2,5-3 działek czasu to wynik jak najbardziej przyzwoity, a przy tym trochę lepszy niż u Sigmy (2,5 działki), ale niedosyt pozostał. Przy tym tamronowski system stabilizacji nieźle hałasuje. Nie to, żeby od razu płoszył fotografowane osoby, ale słychać go wyjątkowo wyraźnie. Natomiast OS Sigmy jest zupełnie niesłyszalny.
Panele sterownicze obu zoomów zawierają wyłączniki autofokusa i stabilizacji. Sigmowski tradycyjnie prezentuje się bardziej topornie, ale też nieco łatwiej obsługiwać go w grubych rękawiczkach. Niemniej w przypadku obu regularnie zdarzało mi się niechcący zmieniać położenia przełączników przy wyciąganiu obiektywu z torby.
Zoomy wyposażono w blokadę wysuwu w pozycji „17 mm”. Tamronowski suwaczek ma wygodniejszy w obsłudze kształt, lecz sigmowski jest znacznie sensowniej umieszczony pod kciukiem lewej dłoni obejmującej obiektyw od dołu.
Trochę dłuższa i minimalnie szczuplejsza tamronowska osłona przeciwsłoneczna kryje otaczające przednią soczewkę mocowanie filtrów 72 mm, podczas gdy w Sigmie korzystamy z o rozmiar większych 77 mm.
Podobnie rzecz się ma z autofokusem, który w Sigmie działa o niebo ciszej, a przy tym znacznie szybciej niż w obiektywie Tamrona. Do pełni szczęścia brakuje jej tylko pierścieniowego silnika AF. Ten wbudowany w nią niby jest ultradźwiękowy, ale to „mikromotor” sprzęgany z mechanizmem ogniskowania za pomocą przekładni zębatej. Nie ma więc mowy o ręcznym doostrzaniu bez przełączenia obiektywu w tryb MF. U Tamrona mamy ten sam problem, z tym że silnik autofokusa nie ma z ultradźwiękami nic wspólnego, więc hałasuje na potęgę. Mniej więcej tak samo słychać byłoby „śrubokrętowy” napęd AF pochodzący z korpusu Nikona, z tym że on z pewnością byłby szybszy. Ale za to silnik wbudowany pozwala na automatyczne ustawianie ostrości także przy współpracy Tamrona z prostszymi lustrzankami Nikona, niewyposażonymi we własny napęd AF.
JAKOŚĆ OBRAZU
Ostrość
Przeglądając liczby z tabeli, zauważamy, że żaden z obiektywów w konkurencji rozdzielczości nie zanotował wpadki. 2500 lph to maksimum osiągane na JPEGach przez Nikona D7000, a więc oba zoomy potrafią „wyssać” z tego aparatu wszystko co się da. Jednak nie można tego powiedzieć o RAWach, gdyż w ich wypadku D7000 z dobrymi stałkami prezentuje 2700 lph, a takiego wyniku testowane tu obiektywy nie uzyskują. Niemniej poprawa o 100 lph w centrum klatki i o 100-200 lph w narożach jest do osiągnięcia. Trochę większe zyski z zapisu na RAWach wykazuje tu Tamron, szczególnie na obrzeżach klatki. Ale i surowy format nie pomoże temu zoomowi ukryć istotnej wady – miękkości obrazu przy najdłuższej ogniskowej. „Czysta” rozdzielczość jest tam zaledwie o 100 lph niższa niż u Sigmy, ale „mydło” przy mocniej otwartej przysłonie razi. Pewna poprawa następuje po przymknięciu przysłony do f/5,6, a wyraźniejsza przy f/11, ale mnie to jakoś nie w pełni satysfakcjonuje. Z tym że i Sigma nie pozostaje bez grzechu, którym jest krzywizna pola obrazu ujawniająca się przy najkrótszej ogniskowej. Wartości z tabeli dla brzegów klatki przy 17 mm to wartości uzyskane po ustawieniu ostrości w rogu kadru. Jeśli obiektyw zogniskujemy na środek, to rogi wykażą dla mocniej otwartej przysłony o 100-200 lph mniej. Przymykanie, przy zwiększonej głębi ostrości, pomaga zlikwidować problem, ale przy małych dystansach znika on dopiero dla f/11. Sigma rewanżuje się lepszymi wynikami w centrum klatki, a szczególnie uzyskiwaniem najwyższej rozdzielczości przy większych otworach przysłony.
Ogniskowa 17 mm, przysłona f/8. Pod światło Tamron nie jest ideałem, ale w plenerze to Sigma częściej zawodziła.
Ściemnienie rogów zdjęć dla 17 mm i otwartej przysłony w obu zoomach ma jednakową intensywność, ale w Sigmie obejmuje nieco większy obszar. Za to znika zupełnie po przymknięciu przysłony do f/5,6, podczas gdy Tamronowi przydaje się f/8.
Porównanie maksymalnych skal odwzorowania osiąganych przez obydwa obiektywy. Okazuje się, że oficjalne dane techniczne to jedno, a praktyka drugie. Tamron z „katalogową” maksymalną skalą odwzorowania 1:4,8 powinien o włos wygrać w konkurencji przydatności do makrofotografii nad Sigmą, której konstruktorzy deklarują 1:5. Większą skalę osiąga jednak Sigma, po prostu dlatego, że zamiast przestrzegać minimalnej odległości ogniskowania 0,28 m, ostrzy już od 23 cm. Natomiast Tamron w miarę dokładnie trzyma się swego katalogowego dystansu 0,29 m. Tak czy inaczej szkoda, że w obu zoomach przy maksymalnym makro płaszczyzna ostrości znajduje się zaledwie kilka centymetrów przed przednią soczewką.
Najkrótsza ogniskowa: dystorsja beczkowata jest widoczna, ale nie straszy.
Najkrótsza ogniskowa. Krzywizna pola obrazu zooma Sigmy nie ma znaczenia, gdy ustawiamy duży dystans ostrości i głębia ostrości załatwia sprawę. Przy otwartej przysłonie brzegi kadru na wycinku z Sigmy wyglądają wręcz lepiej niż te z Tamrona. Ten jednak prezentuje się trochę korzystniej dla przymkniętej przysłony.
Ogniskowa 28 mm, przysłona f/8. Tamron daje lepsze efekty zarówno w centrum klatki, jak i na brzegu.
Aberrację chromatyczną widzimy tylko na niekorygowanych RAWach, gdyż na JPEGach jest ona przez Nikony skutecznie usuwana. „Surowe” zdjęcia z obu zoomów prezentują sporą jej intensywność przy 17 mm, bez względu na wartość przysłony, choć przy bardziej przymkniętej Tamron wypada nieco gorzej. Za to Sigma wykazuje też trochę AC przy 50 mm, podczas gdy Tamron praktycznie nie. Jednak już przepuszczenie RAWów przez wywoływarkę zawierającą profile wad obiektywów pozwala na szybkie i skuteczne automatyczne usunięcie problemu. Oczywiście nie tylko tego, ale też dystorsji i winietowania. Sam korzystałem z Adobe Camera Raw, które dokładniej korygowało zdjęcia z Tamrona, pozostawiając nieco do życzenia, jeśli chodzi o dystorsję Sigmy.
Sigma Tamron
Odwzorowanie nieostrych stref kadru (tu 17 mm f/2,8) w obu obiektywach wygląda niemal identycznie. Dotyczy to zarówno bokeh, jak i nieostrych krawędzi.
Winietowanie
Przyznam, że oba zoomy miło mnie zaskoczyły. Winietowanie przy otwartej przysłonie niby jest, może nie bardzo silne, ale ściemniające klatkę dość ostro tuż przy narożach, a więc dobrze widoczne. Jednak przymykanie przysłony obu zoomów szybko radzi sobie z problemem. Trochę lepiej wychodzi to Sigmie, której ściemnienie o 4/3 EV dla 17 mm znika całkowicie przy f/5,6, a nieco słabsze dla średnich i dłuższych ogniskowych już przy f/4. U Tamrona identyczne ściemnienie w dole zooma wymaga dla likwidacji użycia f/8, choć już przy f/5,6 nie bardzo można narzekać. Natomiast winietowanie na poziomie około 1 EV, występujące dla środka i góry zooma, usuwa się przymknięciem przysłony do f/5,6. W sumie wyniki bardzo przyzwoite; trochę bałem się, że tak jasne zoomy będą miały istotne problemy z winietowaniem, zwłaszcza w dole zakresu ogniskowych.
Ostre winietowanie przy najdłuższej ogniskowej i otwartej przysłonie prezentuje się niemal identycznie. Ale tak jak przy 17 mm, tak i tu Sigma dla jego likwidacji wymaga słabszego przymknięcia – f/4 w porównaniu z f/5,6 Tamrona.
Ogniskowa 50 mm, otwarta przysłona. Sigma górą na całej powierzchni kadru.
Obiektywy w podobnym stopniu zwiększają swoją długość przy zmianie ogniskowej z 17 mm na 50 mm
Dystorsja
Tu napotykamy sytuację klasyczną, czyli silną „beczkę” w dole zakresu ogniskowych oraz mało istotne zniekształcenia w środku i w górze zakresu zooma. Dystorsja beczkowata Sigmy zniekształca linie biegnące wzdłuż brzegu klatki o 2,8%, czyli sporo, ale jeszcze bez tragedii. Sprawy w Tamronie mają się gorzej, gdyż u niego napotykamy zniekształcenie aż o 3,5%. To już wynik mało ciekawy. Całe szczęście, że obie wartości uzyskane w teście studyjnym przy niedużych dystansach ustawiania ostrości nie w pełni potwierdzają się przy większych odległościach fotografowania. Dlatego oba zoomy mogę ocenić w tej konkurencji pozytywnie. Uzupełnię jeszcze, że dystorsja beczkowata Sigmy słabnie do zera przy ogniskowej 28 mm, a potem przechodzi w „poduszkę” osiągającą wartość 0,8% przy 50 mm. Natomiast u Tamrona „beczka” zmniejsza się powoli: do 0,6% dla 28 mm i do zera dla długiego krańca zooma.
Pod światło
Znowu oba obiektywy uzyskują niemal bardzo dobre wyniki, w każdym razie w „złośliwym” teście studyjnym, czyli dla ostrego, kierunkowego źródła światła w rogu kadru. Sigma prezentuje się trochę lepiej, z występującym rzadko jednym słabym i małym blikiem oraz wyjątkowo z trzema dla 17 mm i mocno przymkniętej przysłony. Natomiast Tamron, zawsze gdy ma w polu widzenia źródło światła, tworzy pojedynczą, niedużą, ale wyraźną pomarańczową plamkę. Dodatkiem do niej jest kilka zielonych, ale te pojawiają się wyłącznie w tej samej sytuacji, co w Sigmie. I wypadałoby jej przyznać mocną piątkę, a Tamronowi czwórkę z dużym plusem, gdyby nie wyniki testów plenerowych. Wtedy to szeroki kąt i przymknięta przysłona prowokowały Sigmę do tworzenia pojedynczego, dużego i oryginalnego bliku na każdym zdjęciu, podczas gdy Tamron okazywał się na działania słońca bardziej, choć też nie całkiem, odporny. Tak więc czwórka z plusem dla obu.
Podsumowanie
Okazuje się, że te zoomy nie tylko zewnętrznie wydają się bardzo podobne. We wszystkich konkurencjach optycznych wyniki ich pracy są bardzo zbliżone i nigdy nie dzieli ich przepaść czy choćby większy dół. Raz wygrywa jeden, raz drugi, a w każdym starciu wymieniają równie silne, celne ciosy. W ostrości obrazu Tamron nie może pochwalić się najdłuższą ogniskową, ale nie wykazuje krzywizny pola dla 17 mm, jak ma to miejsce w Sigmie. Pod światło trochę gorzej wypadł w studio, ale zrewanżował się plenerem. Ma nieco skuteczniejszą stabilizację obrazu, ale „beczką” (studyjną) dla dołu zooma nie bardzo może się chwalić. Minimalnie gorzej wypada też, jeśli chodzi o winietowanie. Tak więc, jeśli za całość testów jakości obiektywu i obrazu trochę wyżej oceniłbym Sigmę.
Roman Zabawa